W życiu nie ma przypadków i nic nie zdarza się na daremnie. Po pierwszym sezonie na Zabłociu przyszła zima, która wyludnia tamte okolice. Zmuszona byłam zamknąć na 2 miesiące Papuamu, ale właśnie wtedy otwarły się zupełnie nowe możliwości – któregoś dnia, siedząc w domu odebrałam przypadkowy telefon od kolejnej firmy usiłującej naciągnąć mnie na kolejną fuchę, lecz gdyby to się nie stało, wiele rzeczy by się nie stało.
Historia zaczyna się tak, że zadzwoniła kobieta z firmy, która oferowała “komplet wniosków na dofinansowania unijne”. Mówiła bardzo szybko, nie dając sobie przerwać, że właśnie zbliża się koniec okresu rozliczeniowego, i środki unijne są rozdawane szybciej w oparciu o uproszczone procedury, wystarczy jak wpłacę 300 zł, a dostanę gotowe formularze, dostosowane do mojej firmy oraz kontakty do bezpłatnych konsultantów.
Spytałam, jak mnie znalazła, po jakim kluczu. Z Panoramy Firm. Aha, powiedziałam, i podziękowałam, ale coś mi się zapaliło w głowie i nagle sobie przypomniałam, że paru już znajomych uporczywie przekonywało mnie do wystąpienia o wniosek. Zadzwoniłam do przyjaciela, który korzystał z dofinansowania i który polecił mi swojego konsultanta – ten natychmiast rozwiał moje i tak skromne wątpliwości, co do rozdawania środków na prawo i lewo, ale zaproponował projekt, łączący małego przedsiębiorcę (czyli mnie) z jednostka naukową, która swoimi badaniami umożliwia rozwój firmy.
Usiedliśmy więc i zrobili małą burzę mózgów, co takiego mogłoby rozwinąć moja firmę? Opowiedziałam swojemu konsultantowi o tym, co mi chodzi po głowie, i jakoś tak po godzinie doszliśmy do wniosku, że najrozsądniej byłoby usankcjonować jakimś certyfikatem ten sposób zdrowego żywienie, na którym się opieram, a który staram się promować w swoim bistro. Ustaliliśmy, że trzeba nam technika żywienia lub dietetyka i że trzeba już, bo przecież termin składania wniosków za pasem.
Trochę się zrobiło rozpaczliwie, bo przeczesaliśmy Kraków w szerz i wzdłuż najróżniejszymi kanałami i nic. Dietetyka, związanego z jednostką naukową, który choć trochę rozumiałby się na ekologicznym, nierafinowanym i pełnowartościowym żywieniu – niet. Znalazły się kontakty do zwykłych dietetyczek, związanych z Akademią Medyczną. Poszłam na pierwszą rozmowę i spróbowałam zrozumieć o co chodzi – no taka dieta, takie badania, takie zalecenia. Zarzuciłam wędkę i powiedziałam, że interesują mnie lecznicze właściwości żywienia. Dietetyczka, szalenie skądinąd sympatyczna i ciepła osoba, spoważniała i odrzekła: Opieram się tylko na badaniach naukowych, a w taką magię to ja nie wchodzę!
No cóż…
Miałam zrezygnować, kiedy zagadnął mnie znajomy z Warszawy, który niezbyt często się odzywa, ale odezwał się akurat w tym momencie – jak już tak sobie gawędziliśmy, przypominam sobie, że przecież studiował dietetykę w Warszawie, może więc kogoś zna? Nikogo takiego nie znał, ale spytał czy ja słyszałam o niejakiej Małgorzacie Desmond, bo on słyszał od swojego kolegi, który kiedyś współpracował z nią przy jakimś nagraniu telewizyjnym.
Wygooglałam jej nazwisko i był to moment szczęśliwego zdumienia – dwie czy trzy minuty nagrania w TVN i już wiedziałam, że to jest to. To jest kobieta, której szukam! Jakimś cudem zapodziana w Polsce, w dodatku działająca w prawdziwej klinice i współpracująca z Centrum Zdrowia Dziecka, który jest jednostką naukową. Byłam wstrząśnięta, bo dałabym sobie głowę uciąć, że nikogo takiego w naszym kraju nie ma. Powiedziałam znajomemu – to jest to, a on najzwyczajniej zapytał, czy chcę kontakt, bo kolega ma…
Napisałam maila i ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, tego samego dnia dostałam odpowiedź z numerem telefonu, proszę zadzwonić jutro po 20. A potem już same konkrety – co, jak, gdzie, co się da, czego się nie da. Tak zajmuje się takimi rzeczami, w dodatku studiowała żywienie w Warszawie, potem w Londynie, a potem jeszcze kursy na Harvardzie, teraz robi doktorat z żywienia dzieci znowu w Londynie. Prowadzi konsultacje w Warszawie. Jeśli to się formalnie okaże możliwe, chętnie weźmie udział w projekcie, bo chyba jest równie zdziwiona moim istnieniem, co ja jej. Nie ma kompletnie czasu, ale wciśnie mnie na pół godziny między pacjentów w piątek, czyli dziś. No to my z konsultantem do pociągu i do Warszawy. W pół godziny w trójkę omówiliśmy najważniejsze podstawowe sprawy, z których nic potem nie wyszło, poza tym, że uściśliłam swoją wiedzę, oparłam ją na solidnych badaniach i wprowadziłam w swojej knajpie, oraz życiu.
Bo na Harvardzie w Instytucie Zdrowia Publicznego prowadzą badania nad wpływem żywienia na zdrowie, prewencji, cofania pewnych schorzeń, w tym reumatologicznych, sercowych i nowotworowych od ponad 20 lat, na reprezentatywnej grupie ponad 100 tys. osób. To jest konkret i to są konkretne badania i konkretne wyniki, a nie magia, jak się u nas wciąż uważa. Nie tylko zresztą tam, bo w całych Stanach jest kilka silnych ośrodków medycznych, które takie badania również prowadzą, zalecając powrót do jedzenia bliższego naturze niż fabryce. Dowiedziałam się przy okazji, że w Harvardzkiej kantynie w tej chwili edukują i karmią już swoich studentów posiłkami opartymi o piramidę Willetta. Co w ogóle jest cudowne, bo wiadomo, że obecni studenci za parę lat będą działać w tym kraju. I to nie politycy, ekonomiści, inżynierzy, ale przecież lekarze…
A wracając na chwilę do przypadków – tak to już jest, że kiedy się w końcu puszcza kontrolę nad przebiegiem zdarzeń i zaczyna pozwalać na to, żeby rzeczy “działy się same”, one nagle zaczynają się dziać, bo otwierają się możliwości, o których wcześniej zupełnie nie byliśmy w stanie pomyśleć. Bo zwyczajnie w czasie wytężonej kontroli nikt nie ma czasu na wsłuchanie się w inspirację, płynącą z przypadkowego telefonu jakieś przypadkowej firmy, wciskającej przypadkowy kit…