Włożyłam wczoraj do kieszeni kurtki kilka papierowych ręczników, żeby mieć do nosa; dziś bardzo zawadzały mojej ręce w kieszeni. Zastanawiałam się, po co mi szorstkie ręczniki, skoro mam już miękkie chusteczki? Nie mam sumienia marnować zasobów, więc ich nie wyrzuciłam. Cały czas mnie uwierały, aż dziś w nocy, w drodze powrotnej do domu na samym środku ulicy zobaczyłam rozjechanego kota.
Gołą ręką bym go nie dotknęła, ale skoro miałam ręczniki, mogłam wziąć za kark i zanieść na pobocze. Częściowo był jeszcze ciepły, tylko łapy mu zesztywniały. Albo raczej jej – była dość drobna. Miała szeroko otwarte, wystraszone oczy i wypadnięty cały język, ale poza tym wciąż trzymała się w całym kawałku.
Ułożyłam ją w wygodnej do spania pozycji, lekko zwiniętą w kłębek. Oczy udało mi się zamknąć tylko do połowy, ale przynajmniej pyszczek jej przyjął spokojniejszy wyraz. Wygładziłam jej biało-bure futerko i owinęłam ją ogonem. Wyglądała, jakby drzemała po prostu.
Nie, nie żałowałam jej – miała swoje życie na wolności i spotkała ją szybka śmierć. Żałuję i zawsze przepraszam tylko zwierzęta rzeźne, zwłaszcza te źle traktowane, nie lubię jednak zostawiać przejechanych zwierzaków na środku drogi, bo każdy kolejny samochód rozjeżdża je bardziej, aż zmieniają się w krwawą masę. Wtedy jest mi przykro. Poza tym byłoby przykro dzieciom, idącym jutro do szkoły.
Teraz już wiem, po co nosiłam te ręczniki w kieszeni.