Poprzedni tekst o refleksjach, wywołanych tradycjami kulinarnymi Podkarpacia tak naprawdę był pierwszym akapitem do aktualnego wpisu o Bue Bue Pubie i zaczynał się tym, że Rzeszów fajne miasto jest. Ale wyszło jak wyszło, czyli za długo tam i teraz nie mam dobrego wstępu tu, chyba że się powtórzę i napiszę, że Rzeszów mnie zaskoczył swoją urokliwością.
Wiem, że wykażę się tu maksymalnie stereotypowym, wyższościowym, większomiejskim myśleniem, ale sądziłam, a nawet byłam pewna, że Rzeszów to dziura zapadła, w której nic się ciekawego nie dzieje i w dodatku jest bardzo brzydko… Możecie mnie okrzyczeć, przepraszam, sama dwa teksty wcześniej pisałam, że Duda wygrał na prowincji, bo się nią Warszawka nie interesuje i jej nie zna.
No dobra, pewnie w stosunku do Krakowa dzieje się niewiele, podobnie jak niewiele dzieje się w Krakowie w stosunku do Nowego Jorku, Londynu czy Paryża, ale też nie ma co przesadzać. Miasto jest i ładne i zadbane i ciekawe, aż właściwie trudno mi było uwierzyć, że nie znajduje się w jakiejś Austrii.
Ach, i znowu te stereotypy, że jak coś fajne to na pewno zagraniczne, a nie na przykład z naszej pięknej przecież Galicji Zachodniej! Jakby mało było takich urokliwych miasteczek w tej części Polski… No dobrze. Kończę już tę własną kompromitację przed samą sobą, bo mój lokalny patriotyzm zaraz karze mi się publicznie pokajać i zacznie mi być oficjalnie wstyd. Wrócę więc do meritum, czyli do Bue Bue Pubu na rzeszowskim Rynku 7.
Kliknij, żeby powiększyć zdjęcia.
Kiedy jeździliśmy z Wawrzkiem Maziejukiem w kółko po ścisłym centrum w poszukiwaniu parkingu, bowiem w tym szczęśliwym mieście pojęcia nie mają, co to znaczą parkingi płatne w centrum, na którejś ścianie rzuciła mi się w oczy reklama z dużym napisem “Niech stanie się weekend. W środę”, “Bue Bue” i adres.
Nie bardzo było wiadomo, co to, ale jak weekend w środę, to pewnie jedzenie i picie. Zapamiętałam tę siódemkę, jako że prosta dla matematycznego analfabety, powiodłam nas tam i nagle naszym oczom ukazała się zaskakująco fajna miejscówka, jakiej nie powstydziłby się ani w Krakowie, ani w Wawie.
Jest jak lubię, czyli nowocześnie, ale z lekkim nawiązaniem do tradycji. Raz, że piwa rzemieślnicze i lokalne soki (choć WM burzył się, że “co to za lokalne, jak aż z Sandomierza!”, zamiast 15 kilometrów spod Rzeszowa ekologiczne Owocowe Smaki), dwa że w miarę spoko alkohole, choć nie do końca się im przyglądałam w samo południe (w ogóle nie zerknęłam na kartę win), trzy, że inteligentnie ograne “znane postaci hiostoryczne” i dobrze dopasowane cytaty m.in. z Hydrozagadki, jak słusznie rozpoznał WM.
Całość to bardzo dowcipne, dobrze zrobione wnętrze, rozlokowane z “powietrzem” w przestrzeni na parterze i w odmalowanych na biało, świeżych i przez to przestronnych piwnicach, w którym z ogromną przyjemnością “odkrywało mi się” kolejne zakamarki.
Dużą zaletą lokalu jest to, że mimo iż ma bardzo spójny i w pewnym sensie powtarzalny dyzajn (nawet drzwi na zaplecze oznaczone są napisem “Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Ale nie ta”), to jednak wciąż zaskakujący. Nie ma w nim przeciążenia ani nachalności, jest przestrzeń i jest po prostu od progu sympatycznie. Lokal jest spory, z zakamarkami, z małymi urokliwymi salkami i ilość dowcipu na jeden metr kwadratowy rozkłada się całkiem proporcjonalnie. Śmiałam się szczerze przy każdym kolejnym napisie-grze słownej i obrazkowej, i nie mam zamiaru udawać, że to nieprawda. Idziesz, natykasz się na coś fajnego, wydaje ci się, że to już coś najfajniejszego, ale zaraz potem znowu jest fajniej. I tak przez cały czas.
Może i można się znudzić po jakimś czasie, ale to pierwsze wrażenie gry, żartu, zabawy i lekkości, podkreślone jasnymi ścianami chyba zostaje w człowieku na dłużej i trudno o nim zapomnieć. A może tylko jest bardzo w moim stylu i wtedy odczucie to jest subiektywne, a co za tym idzie uświęcone.
O jedzeniu pisać nie ma za bardzo co, raczej znajdziecie tu ciepłe przekąski i jedną zupę, tyle tylko, że można się spodziewać, że was tam nie otrują. W miarę zacne i proste buły, burger jakiś i udawajki niby-że-meksykańskie, do bólu jednak spolszczone brakiem pikantności, fasoli i kukurydzy. Nie jest to ani smaczne, ani niesmaczne, po prostu można przekąsić na ząb coś ciepłego i pod piwo. Po północy, albo w samo południe jako przeczekajka zapewne niezastąpione.
Zdecydowanie fajniej byłoby te quazi-burritos i niby-quesadillas zamienić na fajnego miejscowego proziaka z tym samym wsadem, albo jeszcze lepiej z jakąś lokalną odmianą pysznego mielonego i nie udawać Meksyku, tylko okazać trochę dumy z Podkapracia.
Bue Bue usposabia do siebie dobrze, choć oczywiście najważniejsze jest to, jak się tam siedzi wieczorem na piwku, kiedy pełno ludzi. Trzeba by przyjść w tej porze dnia a raczej nocy i się w zacnym gronie zalkoholizować, skoro już takie jest jego główne przeznaczenie. W tej chwili moje ogólne wrażenie z jednorazowej, krótkiej wizyty jest bardzo swojskie, ja się tam poczułam dobrze. I na załogę też trafiliśmy miłą.
Wielkie gratsy dla projektanta/właściciela za taki przyjemny poziom dowcipu i stylistyczne dopieszczenie szczegółów!
PS. Zaliczyliśmy z przyjaciółmi późnojesienny wieczór 2015 r. w tym Pubie i było niezbyt miło. Obsługa jakby nieprzyzwyczajona do gości, a i klimat bardzo mało przyjemny, nieco wręcz mordowniany, choć nie chcę oceniać po jednym razie poza sezonem.