Behind the Candelabra, czyli Wielki Liberace – właśnie wróciłam z kina. Byłby to świetny film, gdyby się im coś ostatnio w głowach nie porobiło z tymi zakończeniami i nie przedłużali ich jak dorzynanie konającego tępą piłą motorową na ósmej części horroru klasy B (dopiero co pisałam o Kamerdynerze). Z rozwleczonym zakończeniem czy bez – warto jednak zobaczyć i to właśnie w kinie, ze względu na wspaniałą wizualną stronę obrazu.
Film niby jest o Liberace – gwieździe pop fortepianu, w rzeczywistości jednak o jego kochanku Scotcie i o trudnych relacjach na linii sponsor-utrzymanek (płeć obojętna).
Postaci pokroju Liberace – artyści, osobowości wybitne, nie są w stanie funkcjonować w standardowych warunkach – do swojej twórczości koniecznie potrzebują silnych emocji i wielkich wyzwań. Funkcjonowanie w takim związku możliwe jest tylko i wyłącznie przy całkowitym zachowaniu odrębności osobowej. Jeśli to się nie uda, wcześniej czy później taka osobowość straci zainteresowanie swoją skonsumowaną już na wszystkie strony ofiarą, nawet gdyby darzyła ją wyjątkowo silną atencją.
Relacje Scotta i Liberace z łatwością da się przenieść właściwie na każdy dowolny związek, w którym jedna osoba posiada i dominuje, druga odpłaca się uległością i oddaniem. Niezależnie od tego, jak silne i na jak długo lub krótko połączą ich więzi – w momencie, gdy jedno straci swoją identyfikację i autonomię, przestaje być równorzędnym partnerem, przestaje być wyzwaniem, przestaje cieszyć i dawać.
Staje się też zaprzeczeniem siebie samego, szczególnie jeśli zaczyna kłamać sobie w żywe oczy i ucieka się do znieczulaczy.
Jedynym wyjściem w tej sytuacji jest zachowanie swojej odrębności i siły, utrzymanie równowagi w tym co fascynuje w drugiej osobie i jest fascynujące w nas, co się daje i co bierze. Nie warto siadać na laurach i cieszyć się chwilą, jak zrobił to Scott – chwila rozciągnięta w nieskończoność nudzi. Śmiertelnie.
Nikt wielki nie urodził po to wielki by umierać. Każdy chce żyć wiecznie, a związki mają tylko to życie stymulować, inspirować.
Świetny przykład takiej niezależności i siły obojga partnerów w związku znajdziecie w serialu House of Cards, w małżeństwie Underwoodów.
Film jest dobry nie tylko zresztą z uwagi na skomplikowaną relację dwóch rozpuszczonych złotem i sławą facetów – bardzo ciekawie rozpracowana i przedstawiona została cała ekipa Liberace, wszystkie postacie drugo- i trzecioplanowe znakomicie wkomponowują się w całą tę układankę zawiłości i zależności, dając niezły background tej relacji, każąc domyślać się interesom, jakie są dookoła nich kręcone. O wysmakowanej wizualnie stronie filmu nie będę mówić, ale jest co oglądać, jeśli tylko lubi się świecidełka i widowiska. Douglas i Damon w swoich rolach – znakomici.
Zdecydowanie warto zobaczyć i warto wyjść po scenie, w której Scottie ogląda rozdanie Oscarów.