W ostatnich dniach, jak to przy okazji każdej okazji, Fejsa zalały powodzią i kolorowe pisanki i informacje o kurzych fermach i znakowaniu jajek. Niespecjalnie zwracam na to uwagę; święta obchodzę neutralnie, ale zawsze sprawdzam znakowanie jajek. Sprawę pochodzenia jajek rozwiązałam dla siebie dawno temu – niczego poniżej oznaczenia “1” nie tykam. Jedynki zresztą kupuję jeśli są mi koniecznie do czegoś potrzebne i absolutnie nie mam innej możliwości. Normalnie, jeśli nie mam zerówek, po prostu nie jem jajek, bo mi nie smakują.
Nad losem kur, świń, czy cieląt klatkowych również nie rozmyślam na co dzień – lata temu poznałam warunki w jakich te zwierzęta są hodowane i od tego czasu po prostu ich nie jem, jeśli nie muszę. A naprawdę nie muszę przez potężną większość swojego życia.
Prawdą jest coś, co ktoś szybciutko może mi zarzucić, że w ogóle niewiele jadam produktów zwierzęcych. Robię tak świadomie, bo ani zdrowiu to nie służy, ani siły nie daje, ani planecie nie pomaga, ani we mnie jakichś szczególnych żądzy nie wzbudza, ale prawda jest też taka, że jeśli mam okazję zjeść “swojskie”, czyli tak naprawdę ekologiczne mięso czy wędlinę, szczególnie dobrze zrobione, to zjadam. U rodziców, na degustacjach czy u znajomych, sporadycznie w jakiejś knajpie z dobrym produktem.
Lata temu przyjęłam do wiadomości, że walka z tak potężnym lobby jak mięsne i mleczarskie to walka z wiatrakami dla pojedynczej osoby.
Jedyne, co może ten stan zmienić, to sytuacja rynkowa. Która zaczyna się ode mnie. Jeśli więc kupuję mięso czy jajka, bardzo dbam o to, by zwierzę nie było hodowane w klatce – z każdego powodu. Bo tyle mogę zrobić dla świata.
Jak więc widzicie, nie jestem ani zaciekłym weganinem, ani nie katuję was ekoterrorem, ani za mięsożercę się nie mam. Po prostu żyję w zgodzie z własnym sumieniem, a moje sumienie mówi mi, że jeśli chcę zjeść zwierzę, to powinno ono być ludzko traktowane. Łatwo znajdziecie na ten temat moje starsze wpisy, są jedne z pierwszych na tym blogu. Robię to również dla swojego zdrowia, jako że słaba się urodziłam i nie jestem w stanie jeść wszystkiego, a zwłaszcza ciężkich, tłustych, mięsnych dań.
Czyli – kieruję się najpierw sumieniem, potem rozsądkiem, a potem smakiem. Jakbym nie liczyła i w którą stronę się nie obracała, zawsze wyjdzie mi, że lepiej nie jeść, niż jeść zwierzęta przemysłowe. Tego się trzymam, i takie podaję informacje i argumenty, ale sprawę wyboru tego, co trafia na czyjeś stoły pozostawiam innym, z założenia nie zarzucając Fejsa drastycznymi informacjami o warunkach, w jakich żyją kury klatkowe. Mimo iż uważam, że warto wprowadzić sobie zwyczaj i sprawdzać znakowanie jajek.
Jestem głęboko przekonana, że każdy kto ma dostęp do sieci przynajmniej raz zetknął się informacjami na ten temat. Jeśli to, co można zobaczyć na najprostszym filmiku z farmy, albo przeczytać w dowolnym obiektywnym artykule do tej pory nie dało komuś do moralnego zastanowienia, to nie dam i ja.
Mimo to ze spokojem przewijam Fejsa, czekając aż Święta miną i 99% ludzkości wróci do kupowania jajek pierwszych z brzegu, albo najtańszych. Ale przecież ten 1% zastanowi się przy okazji kolejnych świąt i coś zmieni w swoim życiu. A każdy 1 % robi różnicę, bo ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka.
To, czy ktoś kupuje jaja od takich czy innych kur powinno zostać sprawą jego sumienia, i to sumienie i kieszeń konsumenta powinny regulować rynek.
I któregoś dnia ten rynek powie przemysłowi spożywczemu i koncernom “dość”. Jestem tego pewna. Mimo to od czasu do czas trafię na artykuł, który wytrąci mnie z równowagi poziomem swojego zakłamania. I dziś tak się stało, że za sprawą artykułu Tomasza Molgi, Jaja od szczęśliwej kury to robienie jaj z klientów. Hodowca kur i naukowcy ujawniają marketingową ekościemę pękła mi żyłka.
Rozpisałam się tak ogromnie, że ciąg dalszy nastąpi. Jutro. Będzie co kontemplować pomiędzy świątecznym bólem brzucha a spazmami z przejedzenia…