Napiszę teraz coś, nad czym wiele osób prawdopodobnie w ogóle się nie zastanawia. Nawet nie dlatego, że są nieempatyczne, a zwyczajnie mogą tego nie wiedzieć. Napiszę, i poproszę o trochę więcej wyrozumiałości na przyszłość – dla mnie i dla podobnych do mnie.
Nie móc jeść wszystkiego jest niefajnie. Być niezdrowym po zjedzeniu czegoś bardzo smacznego jest jeszcze niefajniej.
Tak się jednak po prostu dzieje i niezależnie od chcenia, są ludzie, którzy nie mogą jeść wszystkiego, choćby nie wiem jak bardzo się starali “nie ulegać hipochondrii”.
Sama bardzo lubię i cenię degustacje, mój styl życia najczęściej prowadzi mnie do rozmaitych knajp, bywam prywatnie u znajomych i w rozmaitych miejscach i właściwie niewiele jadam w domu. Tak naprawdę wciąż i wciąż szukam czegoś nowego w jedzeniu i bardzo łatwo spotkać mnie tam, gdzie dają coś dobrego. Mam dobrze rozwinięty zmysł smaku, jak i ogólnie dużą wrażliwość sensoryczną, z natury bardzo dbam o swoją wygodę, bo lubię czuć się dobrze i sprawiać sobie przyjemności, w ogóle lubię dbać o siebie. Dlatego też lubię smaczne, jakościowe jedzenie.
Co jednak, kiedy nie mogę jeść bardzo wielu rzeczy, zwłaszcza chleba, makaronów, pierogów, zasmażek, sosów na mące, ciast – czyli podstaw naszej kuchni? Mój organizm tego nie trawi i atakuje sam siebie, wywołując we mnie bardzo kiepskie samopoczucie, które w krótkim czasie przechodzi w zapalenie krtani, zatok, katar i kaszel całymi nocami wyrywający płuca z piersi oraz ogólne odczucie obcości mojego ciała, odrzucenia na poziomie komórkowym. Destabilizuje się też praca jelit i mam duże problemy z brzuchem oraz natychmiast zaczynam puchnąć i tyć, a co gorsza robię się też ociężała umysłowo.
Co przy mojej intelektualnej pracy bywa problematyczne.
Nie mogę również jadać zbyt wielu tłustych i ciężkich posiłków, mięs, serów, zwierzęcych produktów, bo moje ciało słabo sobie radzi z tłuszczami i po takim posiłku przechodzę mikro stany zapalne, objawiające się słabością, sennością, pieczeniem w mięśniach, bólem rąk i buczeniem w głowie. I jest to dodatkowy element tego, że jestem dość empatyczna do zwierząt i świadomie wybieram nie jedzenie ich bez potrzeby na co dzień.
Nie mogę jeść pestycydów, bo ciało je odrzuca w postaci – znowu – bardzo nieprzyjemnego pieczenia mięśni i słabości oraz skórnych wyprysków, potem plam i swędzących placków, co tylko i wyłącznie wzmacnia we mnie ekologiczne przekonania i naturalną, wewnętrzną potrzebę dbania o środowisko.
Nie mogę też pić dużych ilości alkoholu, bo mam tak ogromne migreny, słabość, pieczenie żołądka, nudności, że przez trzy doby dochodzę do siebie. Dwie lampki białego, jakościowego wina to bezpieczna dla mnie ilość, po trzech jestem na bani, po połowie butelki mam kaca. Jeśli w ciągu całego wieczoru czy nocy wypiję całą butelkę wina – choruję. Choruję natychmiast już po 2 lampkach czerwonego wina oraz po małych ilościach innego alkoholu, zwłaszcza zbożowego (wódka, piwo).
Niezależnie od tego, jak imprezowa ze mnie dziewczyna.
Ja wiem, że innych nie boli, kiedy boli mnie, i rozumiem, że mój styl żywienia uważany jest za dziwactwo i fanaberie, i nawet się nie denerwuję, kiedy na wzmiankę, iż będę się źle czuć, większość moich przyjaciół twierdzi, że zdziwiam. Cóż jednak z tego, kiedy ja – i cała masa podobnych do mnie ludzi – naprawdę fatalnie czujemy się po jedzeniu?
Moje życie z powodu niezdrowia jest wystarczająco skomplikowane i sama go nie lubię, byłoby więc strasznie i przebardzo pomocne, gdyby pewne rzeczy przyjąć do wiadomości i zaakceptować. Między innymi to, że niektórzy ludzie naprawdę nie mogą jeść wszystkiego.
Byłoby fajnie nie czuć się napiętnowaną, wyśmiewaną i dokuczliwie częstowaną tym, co szkodzi. Jeśli jem tak, jak jem, znaczy że mam ku temu powody. A mam, bo przez wiele lat, właściwie od urodzenia byłam fizycznym wrakiem człowieka, który funkcjonował wyłącznie dzięki sile woli. Zaczęłam szukać dlaczego mam odczucie, że jedzenie mnie truje, zamiast dawać siłę i radość i znalazłam poparte poważnymi badaniami wyjaśnienie swojego stanu i przyczyn takiego samopoczucia. Zastosowałam się do konkretnych ograniczeń żywieniowych i wiem, że to działa.
Wiem też, że działa na innych, bo w moim otoczeniu wiele osób przestawiło się na zdrowsze jedzenie i widać tego efekty. Co więcej, widzę skutki uboczne jedzenia produktów, które szkodzą poszczególnym osobom (nawet jeśli one tego nie kojarzą) po samym ich wyglądzie, objawach i samopoczuciu, tyle że nauczyłam się już nie gadać, jeśli ktoś nie spyta, a jak spyta nie zbawiać na siłę.
Do zdrowia naprawdę trzeba dojrzeć, a wiem sama po sobie, że byle stres i człowiek wpada w autodestrukcję immunologiczną bez najmniejszego zastanowienia i objada się szkodliwymi produktami. Bycie na diecie nie jest łatwe również i z tego powodu.
Miło byłoby, gdyby otoczenie o tym pamiętało i miało to na względzie, a przynajmniej nie wyszydzało i nie dokuczało. I nie częstowało czymś, czego dana osoba jeść nie może. Nawet jeśli ma słabą wolę i nie odmówi, albo jeśli towarzysko nie wypada odmówić.