Wiecie jak jest w takie dni, kiedy roboty jest tyle, że nie wiadomo w co ręce włożyć. Otwierasz oczy, trzy sekundy leżysz sobie spokojnie, chłoniesz słodkie sny, naciągasz mięśnie, bierzesz pierwszy głębszy wdech… I skaczesz na równe nogi, bo to, to i to…
Grr, nie znoszę tak. I najbardziej nie znoszę, że właśnie w takiej chwili, jeszcze na granicy jawy i snu w pamięci ożywają wszystkie rzeczy do zrobienia, i że tylko w tym jedynym momencie tak klarownie pamiętasz wszystko, co masz zrobić i jak. Nie daj świecie, żeby to było coś do napisania, bo zanim dojdziesz do łazienki zapomnisz już połowę, a zanim odpalisz komputer 2/3 myśli zginie bezpowrotnie. Do końca dnia zresztą bez śladu przepadnie również pamięć o większości dzisiejszych drobiazgów, jakiś list nie zostanie wysłany, czegoś nie przyniesiesz, dokądś nie dojdziesz. Może co najwyżej w gwałtownym refleksie winy błyśnie ci przed oczyma coś z przedwczoraj.
Co w takim dniu jecie? U mnie wygląda to tak, że długo nie jem nic, bo po prostu o tym nie pamiętam, a potem łapię cokolwiek, co nadaje się do jedzenia i to wsuwam, właściwie nie odrywając się od pracy.
Dziś miało być tak samo – pomiędzy jedną rzeczą a drugą pobiegłam dobrym popołudniem do kuchni poszukać czegokolwiek i natknęłam się na resztkę wczorajszego bezglutenowego makaronu kukurydziano-gryczanego. Sosu już niestety dawno nie było.
Nie myśląc za wiele zalałam makaron mlekiem sojowym. Hm, mało to atrakcyjne jedzenie, nawet jak na moje ascetyczne upodobania (niech was nie zmylą złożone dania, o których tu piszę – na śniadania czy kolacje jadam ponad miarę prosto).
Chciałam na słodko, więc dolałam tak na oko ze dwie łyżki domowego pasteryzowanego soku z malin. Mleko się nie ścięło i nie zrobił się jogurt, na co liczyłam. Przypomniałam sobie, że jogurt robi się tylko z surowych owoców, a soki z cukrem chyba mi jeszcze nigdy nie zadziałały.
Otwarłam lodówkę i znalazłam 1/4 znakomicie dojrzałego awokado, rozgniotłam je widelcem i dodałam do mleka. Uzyskało pięknie zielony kolor, więc poszłam w tę stronę – zlałam mleko z makaronu do blendera, dołożyłam 5 cm selera naciowego, 2 liście sałaty i 1 dużą gałąź natki pietruszki.
Dostałam ładną, gęstą konsystencję, w sumie podobną do jogurtu, bardziej nawet gładką, za to smak się zgubił. Ani to zielony koktajl, ani zielony dresing. W pierwszej intuicji chciałam dziś zjeść słodkie śniadanie, wyjęłam więc 3 daktyle i jedno dojrzałe kiwi, zmieliłam w młynku 3 ziarna kakaa i wszystko też zblendowałam.
Było blisko, ale nadal mi czegoś brakowało, jakiejś wyrazistości, dodałam więc trochę soku z cytryny i na czubek łyżki zmielonej skórki pomarańczy. Posypałam świeżymi łuskanymi migdałami organicznymi.
Czyli zaczęło się od mleka sojowego, przeszło przez sojowy jogurt, a skończyło na sosie do makaronu do tego na zimno.
Jeśli zdecydujcie się powtórzyć ten przepis, uregulujcie smak słodki i kwaśny sokiem z cytryny i daktylami według własnego uznania. Ma wam smakować, bez względu na nic. Możecie też dowolnie zmienić składniki, w tym przypadku nie mają one żadnego znaczenia. Po prostu uczę was nowego sposobu gotowania i myślenia o jedzeniu.
Makaron gryczano-kukurydziany w tym przypadku zdecydowanie lepiej będzie zastąpić kukurydzianym lub orkiszowym, albo jakimś ryżem. Gryka prawie wszystko dominuje, więc robiąc sos do gryki, trzeba komponować składniki wyłącznie pod nią. Pamiętajcie, żeby jeść razowe makarony, albo choć pełnoziarniste. Biały makaron to zwykły śmieć.
2 komentarze
O jaaa! Pewnie nie zrobię tego samego ale już chyba wiem co mogę zrobić z zawartości mojej lodówki! Makaron na pewno tam się znajdzie!!!
o to chodzi, super! 🙂