Od wielu lat marzył mi się ekologiczny targ w Krakowie. Warszawa ma swoje BioBazary, inne miasta mają, a u nas to jakoś tak zawsze do tyłu. Ucieszyłam się bardzo, że ktoś się wreszcie na tyle zmobilizował, żeby podjąć taką inicjatywę, zgodziłam się też na wystąpienie na pierwszym, otwierającym sezon targu.
Wchodząc ze swoimi oczekiwaniami na targowisko, musiałam się trochę o te oczekiwania potknąć. Wszystko, o czym marzyłam i co sobie barwnie rozmalowałam w głowie, pamiętając takie lokalne targi np. z Berlina czy Stanów, pozostało w mojej głowie, Rynek Podgórski zaś sprowadził mnie na ziemię, uświadamiając mi jedną rzecz – my naprawdę żyjemy w określonym kraju i na określonych warunkach, które zmienić możemy tylko sami, własną aktywnością. Aktywnością, która powinna zacząć mieć sens w prostych, codziennych sprawach, nie zaś w górnolotnej ideologii, w której się prześcigamy.
Trudno było nie zauważyć sporego rozczarowania licznych – bardzo licznych – odwiedzających, którzy przyszli z koszykami po świeżutkie organiczne warzywa i owoce i wyszli z przysłowiowym pocałowaniem klamki. Sama nie zdążyłam nic kupić, w dodatku musiałam świecić oczami przed różnymi znajomymi, których na plac ściągnęłam… Ani organizatorzy, ani rolnicy, a było ich kilkunastu, nie spodziewali się takiego zainteresowania targiem. Oj, małej wiary ludzie : )
Bo właściwie dlaczego? Nie ma przecież bardziej podstawowych produktów jak warzywa i owoce. Każdy ich potrzebuje i każdy doceni ich jakość – w dobrej przecież cenie! Między godziną 9 a 11, jeszcze przed oficjalnym otwarciem Targu Pietruszkowego, większość produktów została wyprzedana i rolnicy pojechali do domu. Do południa nie było już prawie nic, poza wędliną i serami, które dopóki były warzywa, przyciągały znacznie mniej osób. Jakby na to nie patrzeć, inicjatywa zakończyła się sukcesem, przynajmniej z punktu widzenia samych rolników.
Odwiedzający podczas rozmów ze mną nie interesowali się odmierzeniem mil, lokalnością ideologiczną, globalną katastrofą i innymi tego typu rzeczami; rozmawiając podczas swojego wystąpienia z najczęściej przypadkowymi mieszkańcami Podgórza, słyszałam i widziałam ich szczerą troskę i potrzebę dostania czystych, zdrowych warzyw, owoców, produktów.
Zaglądali mi głęboko w oczy i pytali z pewnym lękiem: ale SKĄD ja mam wiedzieć, że TE warzywa są niepryskane?
– Bo są od sprawdzonych rolników, z małych gospodarstw spod Krakowa – mówiłam z niegasnącą wiarą; sama przecież kontaktuję się z rolnikami ekologicznymi i wiem jakimi są ludźmi, w co wierzą, co wyznają, jak żyją…
Ludzie naprawdę chcą i potrzebują jeść organicznie, nie dlatego, że są zapalonymi ekologami, lecz dlatego, że jedzenie przemysłowe wywołuje w nich różne choroby. Chcą być zdrowi i chcą na to wydawać pieniądze, po prostu wystarczy im taką możliwość stworzyć.
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że czasy bicia ekologicznej piany już minęły. Ludzie nie chcą bylejakości, nie potrzebują wojen ideologicznych, ani nawet nie potrzebują ekologicznej indoktrynacji. Oni potrzebują po prostu dostępu do zdrowego, jakościowego jedzenia, do czystego powietrza, do pewnego minimalnego komfortu istnienia. Nic z tych rzeczy nie musi być robione pod szyldami wielkich fundacji (choć powinno przez nie być mądrze wspierane), czy ze sztandarami w rękach. Zwykli ludzie bardziej potrzebują zwykłych rzeczy – marchewki, która nie obsypie wnuczka, truskawek, które nie skończą się alergią, kopru, który nie śmierdzi ropą i pietruszki, która nie smakuje bez smaku…
Weszliśmy w czasy przemysłu spożywczego i powoli z nich wychodzimy, i tak jak to zwykle bywa w dziejach ludzkości – złe rzeczy odpadają, dobre zostają. Mimo iż nadal popaczkowana, wysokoprzetworzona żywność z hipermarketów napędza koła globalnego rynku, ludzie wracają pamięcią do targowisk, na których mogli sobie coś od ulubionego rolnika czy straganiarza wziąć na obiad na niedzielę, na kompot dla wnusi, na sok na obniżenie ciśnienia…
To jest to, co ludziom jest potrzebne – zwykłość, codzienność, dostępność. Uważam, że w tę stronę wszystko to powinno pójść. Dlatego wydaje mi się, że jest sens – zarówno dla konsumentów, jak i organizatorów, i dla samych rolników – zrobić wszystko, by Targ Pietruszkowy na Podgórzu, choćby tylko w sezonie, przetrwał nawet po sponsorowanej edycji 12 sobót, i otwarł się też w kolejnych latach.
Warto byłoby powalczyć z miastem o odstąpienie placu pod Targ za darmo lub po preferencyjnych cenach, zwłaszcza, że warunki sanitarne w tym miejscu są słabe i jeszcze bardziej zwłaszcza, że miasto tak chętnie się podpisuje pod wszystkim, co jest robione cudzymi rękami i tak chętnie przecina wszelkie wstęgi. Instytucje typu MARR zdecydowanie powinny być zainteresowane takim minimum wysiłku włożonym w rozwój rodzinnych gospodarstw ekologicznych, bo co jest bardziej regionalnego niż lokalni rolnicy?
Warto zaoszczędzone pieniądze zainwestować w dwie rzeczy, które pomogłyby przetrwać targowisku też po edycji finansowanej przez Partnerstwo dla Środowiska, tj. w reklamę targu i jego stopniowe powiększanie, sprowadzanie coraz to nowych rolników i producentów. Mimo przecież drakońskich, niesprzyjających przepisów sanitarnych i produkcyjnych, są i u nas producenci ekologiczni z uprawnieniami. Wspieranie miejsc, w których rolnicy mogliby sprzedawać swoje przetwory, niewątpliwie wpłynęłoby też na aktywizowanie ich, zachęcałoby do modernizowania gospodarstw i legalizowania produkcji.
Na pewno warto się po raz kolejny zastanowić nad profilem działalności i kanalizowaniem środków dotacyjnych w organizacjach takich jak Fundacja Partnerstwo dla Środowiska. Naprawdę chciałoby się zobaczyć więcej sensownie wydanych pieniędzy na przedsięwzięcia, o których trąbi się – czy raczej nad którymi tradycyjnie już ubolewa się od lat. Naprawdę chciałoby się wiedzieć, dlaczego te działania mają tak marny skutek w naszym codziennym życiu?
Na marginesie, warto byłoby zwrócić uwagę panu Wicemarszałkowi czy innym Ważnym Osobom z Urzędu, że to nie jest tak, że fajnie jak “Józiu, Kaziu i Franek” sprzedadzą nam do domu to, co tam sobie gdzieś w polu przyorają, ale że pan Józef, pan Kazimierz i pan Franciszek wykonują dla nas ciężką pracę i że zawód rolnik ekologiczny jest w dzisiejszych czasach bardzo ważnym zawodem, który pozwala nam żyć i jeść zdrowo. Ten zawód powinien być traktowany z należnym szacunkiem. Nie oczywiście przez niekończące się roztrwanianie unijnych funduszy na dofinansowywanie ugorów, tylko na normalne otwarcie rynku i prawa, dotyczącego np. targowisk lub domowego przetwórstwa na potrzeby swoich obywateli – i mieszkańców miast, chcących mieć dostęp do zdrowej, organicznej żywności, i dla samych rolników, chcących ze swojej ciężkiej pracy wyżyć.
Warto myśleć przyszłościowo o tym, by targowisko się powiększało. Naprawdę lokalnie, w pobliżu Krakowa jest cała masa małych gospodarstw rolnych, które mając realną szansę na zarobek przyjadą do miasta, jak tradycyjnie przyjeżdżali, by nas nakarmić. Warto jest zrobić wszytko, by ich tu ściągnąć. A ściągniemy ich tylko w jeden sposób – dając możliwość normalnego zarobku, bo jeśli będą w stanie zarobić, to tak się przeorganizują, by przyjechać.
Być może Stowarzyszenie Podgórze, które zaangażowało się w tę edycję Targu Pietruszkowego, naprawdę mogłoby zrobić z niego świetną, cykliczną imprezę lokalną, z tendencją jednak do pewnego ukomercjalizowania i uwolnorynkowienia samego targu? Być może przy tej okazji udałoby się zadbać o piękną małą architekturę straganową, która wpisałaby się w urokliwość samego Rynku Podgórskiego? Przydałaby się ona i na Targi Rzeczy Niezwykłych, które przecież też funkcjonują, i być może w ciągu tygodnia mogłaby zostać wynajęta pod zwykłe targowisko o profilu żywieniowym czy warzywnym? Dlaczego by nie sięgnąć do historii Podgórza i nie aktywować targu żywnością lokalną, która przecież musiała i w Podgórzu funkcjonować, kiedy jeszcze nie przynależało ono do Krakowa, i kiedy chodzenie za Wisłę po zakupy było fanaberią i wyczynem, o który podgórskie mieszczanki mało się starały?…
Marzy mi się, byśmy i my mieli takie co sobotnie targowiska, jakie znam z innych miast czy – jeszcze lepiej – krajów. Ceny bezpośrednio od ekologicznych rolników są prawie w tej samej cenie, czasem nawet tańsze niż z warzywniaka, a o ile smaczniejsze, jakościowsze i w dodatku zdrowsze. Lecz to my sami musimy sobie uświadomić, że naprawdę potrzebujemy drobnych rolników, oddanych rolników, gospodarstw rodzinnych, organicznej żywności. My sami musimy chcieć i my sami musimy domagać się większego wsparcia od urzędu miasta i organizacji dysponujących funduszami. To są sprawy, które powinny zajmować naszych dziennikarzy…
Marzenia czasem się spełniają, fajnie jednak jeśli trwają, bo nawet zmieniając się w codzienność, przestając świecić tajemnicą czy powabem, wciąż podnoszą jakość naszego życia, a przecież o to w życiu chodzi.
6 komentarzy
Witam, podpisuję się ‘rękami i nogami’. Ja z rodziną przyjechałam na targ z innej części miasta mając nadzieję na zrobienie warzywno-owocowych zapasów na cały tydzień. Odeszliśmy z pustymi rękami. Marzą mi się takie targi w kilku miejscach miasta. Marzy mi się, by krakowskie ‘targowiska’ stały się placami dla rolników, a nie przedsiębiorców przywożących TOWAR z hurtowni.
Z czysto egoistycznych pobudek (:D) życzę powodzenia tej inicjatywie oraz wszelkim innym, które mam nadzieję się pojawią.
Pozdrawiam serdecznie. Justyna
Ja odeszłąm z kwitkiem,inna sprawa ,że późno przyjechałam bo tuż po 12.
Za to za tydzień jadę znowu, tyle że kapkę wcześniej po olej świeżo tłoczony z nasion rzepaku i garść info o pszczołach od miłego pana.
Ja też miałem zajrzeć, ale wygląda na to, że zęby ostrzyłem chyba tylko na apetycznie wyglądający plakat. W każdym razie postaram się przespacerować na targ w nadchodzącą sobotę. Odpuszczę sobie może tylko ten koszyk na płody 🙂
W Irlandii, gdzie mieszkam, jeszcze 6 lat temu takie targi były rzadkością, a jak były to sprzedawano na nich prawie to samo co w supermarkecie, ludzie generalnie nie interesowali się tym co jedzą. Organicznych rolników można było policzyć na palcach jednej ręki. Początki były trudne. Z czasem jednak coraz więcej ludzi szukało dobrej jakości warzyw, co podniosło nieco ich cenę na targowisku. I w tym momencie stało się coś co w Polsce jest bardzo utrudnione – perspektywa lepszego zarobku przyciągnęła więcej i więcej “organicznych” rolników na targ. Ich pojawienie się obniżyło ceny do poziomu poniżej “supermarketowych”, a targi tętnią życiem. W Polsce produkcja żywności, przetwarzanie jej i sprzedaż jest spętana przepisami, licencjami, utrudnieniami i podatkami. W Irlandii każdy kto ma świnię może ją zabić, na przykład zrobić z niej kiełbasę i sprzedać na targu prosto z mini-chłodni (na przykład lodówek plażowych) bez żadnych uciążliwych kontroli, rachunków, faktur, certyfikatów.
Jakieś pytania dla czego w Polsce ekologicznym rolnikom i konsumentom jest pod górkę?
jako nieuzasadniony optymista, wiem, że za jakiś czas i u nas pojawi się tych targowisk coraz więcej. po prostu takie są prawa rynku, że sprzedaje się to, na co jest zapotrzebowanie. już z łatwością można zaobserwować, że w produktach rolnych ogólnie dostępnych jest tyle chemii, że wszyscy zaczynają to odczuwać. najczęściej słyszę skargi na “starość”, brak siły, w pewnym wieku…
a to przecież wszystko jest jedzenie. kwestia tylko tego, żeby ludzie to sobie uświadomili, że wcale nie muszą być starzy po czterdziestce i chronicznie chorzy po pięćdziesiątce. albo otyli od przedszkola…
No i się spełniły. A.D. 2017 🙂