Zebrało mi się parę różnych spostrzeżeń, związanych z odżywianiem. Niektóre, wynikłe z kilku już miesięcy obserwowania siebie i swoich reakcji na jedzenie, potwierdzają u mnie problemy z nietolerancją glutenu i białka mleka krowiego. Zajęło mi to trochę, ale w końcu zdołałam się cieleśnie, naocznie i namacalnie przekonać o tym, że jednak nie wchłaniam prawidłowo glutenu, czyli chleba, a raczej ciastka naszego powszedniego…
Już jakiś czas temu, na szkoleniu z żywienia bezglutenowego, które przeszliśmy z załogą w Papuamu, chcąc uzyskać certyfikat Menu bez glutenu, doznałam pewnego niepokojącego odczucia, że znaczna część dręczących mnie od dziecka niedomagań zdrowotnych, pokrywa się objawami nietolerancji glutenu. Powściągnęłam się jednak szybko z analizą nie chcąc ulegać sugestii.
Niedługo potem jednak wybrałam się na wizytę do dietetyczki Małgorzaty Desmond, pionierki w dziedzinie oficjalnego (zatwierdzonego medycznie) leczenia jedzeniem w naszym kraju, od której z najważniejszych wykluczeń dietetycznych dostałam właśnie gluten, białko krowie i cały tłuszcz, łącznie z nierafinowanymi oliwami i olejami, poza garścią orzechów i nasion dziennie. Oczywiście mięso czerwone też i śmieciowe produkty, ale tego i tak nie jadałam od dłuższego czasu.
Całe dzieciństwo cierpiałam na zapalenia uszu, grypy, jakieś ataki dziwnych słabości i duszności, zawsze lało mi się z nosa i pokasływałam bez kataru i bez choroby. Nikt nigdy nie umiał tego zdiagnozować, ani tym bardziej wyleczyć, więc na długie lata po prostu zignorowałam ten stan, dopasowując swoją intelektualnie rozwiniętą i fizycznie ułomną aktywność do kondycji zdrowotnej, udając że to tak już jest, tak ma być i tak będzie. Po co myśleć o czymś, czego nie da się zmienić?
Tymczasem odkryłam, że po wykluczeniu z diety produktów, które mi szkodzą, w cudowny sposób jestem w stanie funkcjonować normalnie! Włączając do codziennych posiłków duże ilości roślin zielonych, ograniczając tłuszcz do garści orzechów czy nasion dziennie, eliminując gluten i nabiał odzyskałam siły i energię. Krócej śpię, więcej mogę, czuję się wreszcie w pewnym sensie normalnie. Pomijając nieustanne choroby “wieku dziecięcego”, z których mi nigdy nie udało się wyróść, zaczęłam podejrzewać/rozumieć, że pewne “wady” mojego charakteru, wynikały właśnie ze złego odżywiania.
Całe dzieciństwo też rodzice i nauczyciele wytykali mi lenistwo; również w wieku dorosłym byłam rozdarta między tym, co chcę zrobić, a tym czego zrobić nie mogę – z powodu fizycznej słabości. Zawsze ciążyło mi bardzo, że pół swojego życia przesypiam, bo po prostu nie jestem w stanie ustać na nogach. Bolało mnie, że mimo bystrego umysłu, wciąż mam problemy w szkole i z koncentracją i z zapamiętywaniem. Bolało też wszystko, co wiązało się z utrzymaniem ciała w stanie, który wytrzymuje wuefy, dotrzymuje towarzystwa bardziej sprawnym kolegom, albo które po prostu jest zdolne swobodnie się poruszać, maszerować, być aktywne, albo bodaj mieć siłę siedzieć bez dojmującego bólu kręgosłupa.
Dokuczliwe i długotrwałe migreny też zupełnie w niczym nie pomagały. Ciągle czułam gdzieś wewnątrz siebie radość bycia, witalność, chęć do robienia różnych rzeczy, które jednak były poza moimi fizycznymi możliwościami. Z jednej strony teoretycznie nie byłam osobą kaleką, z drugiej ciało ograniczało mnie swoją słabością i chorowitością do pewnego rodzaju kalectwa, które szczególnie nasiliło się na/po studiach, kiedy bardzo intensywnie zaczęłam się rozwijać intelektualnie, pomijając i lekceważąc wszystkie swoje potrzeby fizyczne, a szczególnie żywieniowe.
Wyjałowiłam się ze składników odżywczych niewłaściwym jedzeniem i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy trzeba było powiedzieć dość. Powiedziałam, i oto jakieś 5 lat później stwierdziłam, że winą za moje grzechy nie jestem ja sama, lecz gluten, białko krowie i tłuszcz… I być może nawet wcale nie sam ten gluten, białko krowie czy tłuszcz, ale gluten, białko zwierzęce i tłuszcz wysoko przetworzone. W moich czasach z powodu biedy, obecnie – raczej z powodu niewiedzy i nieświadomości konsumentów, matek, rodziców, dziadków, oraz ignorancji polityków i lekarzy, zysku wielkich spożywczych korporacji.
Zdaję sobie sprawę, że dieta, która wyklucza podstawowe w tej chwili składniki spożywcze, jakimi są tłuszcz, pszenica, nabiał i czerwone mięso dla jednych wygląda jak “żadna rewelacja”, dla innych jak hardkorowy radykalizm, i generalnie wzbudza dużą dozę nieufności samym swoim rodowodem prosto z Ameryki, dla mnie jednak układa świat z kawałków w całość, pozwala lepiej rozumieć siebie, swoje ciało, nawet moje własne dziecko.
I to co najważniejsze – pozawala podnieść jakość mojego życia, bo po prostu jestem silniejsza, żywsza, więcej mogę, jestem mniej ograniczona fizycznie. Czego już wystarczy aż nadto, by przy niej pozostać.